Wspominałam ostatnio na Facebook-u, że zostałam zaproszona do wzięcia udziału w akcji „Tydzień Restauracji” organizowanej przez Groupon Polska. Projekt ten został zainicjowany w zeszłym roku i doczekał się swojej drugiej edycji. Jego twarzą został Dariusz Kuźniak, renomowany szef kuchni oraz finalista popularnego programu telewizyjnego Top Chef. Akcja potrwa do 23-go lutego, bierze w niej udział 70 najlepszych restauracji z sześciu miast: Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Poznania, Trójmiasta oraz Śląska. Szefowie kuchni restauracji biorących udział w Tygodniu Restauracji przygotowali dedykowane menu w specjalnych cenach. Znalazły się w nich również dania, z których słyną. Wejdź na stronę http://special.groupon.pl/exclusive i korzystaj!
Dziś mogę napisać coś więcej o jednym z miejsc do których się wybrałam, mianowicie o Restauracji Orbit w Krakowie. Restauracja mieści się poza ścisłym centrum Krakowa, na skrzyżowaniu ulic Kijowskiej oraz Wrocławskiej, więc z dojazdem samochodem nie powinno być najmniejszych problemów, przed wejściem jest duży parking gdzie można spokojnie zostawić samochód i nie martwić się o miejsce parkingowe ;-) co w przypadku Krakowa, czasami może zdecydować o wyborze miejsca do spędzenia czasu.
Restauracja przywitała mnie klimatyczną spokojną muzyką, ambient, jazz oraz chillout. To co od razu rzuciło mi się w oczy to zieleń, na sali jest bardzo dużo żywych zielonych kwiatów ;-) na każdym stole stoją świeże tulipany mieniące się w blasku świec. Nie ma tu mowy o odczuciu chłodu tego miejsca, lub idealnie białym świetle, czuję się po prostu taki swojski klimat, ale elegancki swojski klimat. Stoliki oddzielone są rozsuwanymi parawanami które dodają prywatności i pozwalają nam odciąć się trochę od pozostałych gości.
Na stołach czyste wykrochmalone białe obrusy, metalowe patery na które stawiane są talerze z daniami, świeczka i tulipan. Obsługa miła i kompetentna, Pani widząc mnie z córką od razu zaproponowała dodatkowe krzesło dla dziecka, a gdy nie mogłam się zdecydować na wybór dania, była w stanie wyczerpująco odpowiedzieć na każde pytanie dotyczące serwowanych potraw, co znacznie ułatwiło mi podjęcie dezycji.
Z mężem zamówiliśmy zupy, cebulową z grzanką oraz żurek staropolski z jajkiem. Czekaliśmy około 10 minut na podanie i zjedliśmy je ze smakiem. Zupę cebulową zamówiłam z czystej ciekawości, bo nie miałam odwagi nigdy wcześniej jej spróbować ;-) No i nie rozczarowałam się, zupa mi bardzo smakowała, była gęsta, słodkawa, a na wierzchu pływała bardzo apetyczna grzanka z rozpuszczonym żółtym serem. Niestety nie zjadłam całej, bo porcje są naprawdę duże… Mąż jako “smakosz” żurku, stwierdził, że zupa była dobra, do jajka i kiełbasy nie miał żadnych zastrzeżeń, ale nie odpowiadał mu trochę smak ziemniaków. Ale wiecie jak to jest z facetami… lubią czasami powymyślać… Oczywiście nie omieszkał wspomnieć o tym obsłudze, za co przy wyjściu otrzymał 10% zniżki na kolejną wizytę… ;-)
Na drugie danie zamówiliśmy smażonego pstrąga z chrzanem oraz frytki i kotleta de Volaile z chipsami ze świeżych ziemniaków a jako warzywny dodatek wybraliśmy sałatkę mix z octem winnym i oliwkami. Gotowe jedzenie otrzymaliśmy około 15 minut po skończeniu zup. Ryba którą otrzymałam miała zarumienioną skórkę i soczyste mięso. Muszę przyznać, że smakiem przypominała mi świeżo złowionego i usmażonego pstrąga jakiego jadłam ostatnio w pstrągarni, co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło. Kotlet de Volaile po przekrojeniu sikał masłem ;-) bardzo soczysty, panierka chrupiąca i naprawdę spory… Tu już mąż nie mógł na nic ponarzekać ;P Polecam spróbować chipsów ze świeżych ziemniaków zamiast klasycznych frytek! Sałatka przypominała trochę sałatkę grecką, ser feta, sałata, oliwki, warzywa świeże, tu również było smacznie ;-)
Przyszła pora na deser, wybór padł na szarlotkę i sernik, oba ciasta podawane są na sosie waniliowym z gałką lodów i dodatkiem bitej śmietany. Pierwszą rzeczą która przykuła moją uwagę chwilę po podaniu, była ozdobna pajęczyna z cukru w kształcie serca ;-) Szarlotka i sernik pyszne, ale przyznam się, że deser jadłam już resztkami sił… ale już wiem, że nie był to ostatni deser który tam jadłam ;-)